To jest jeden z tych dni w górach, które zdarzają się bardzo rzadko, ale pamięta się je lepiej od pozostałych.
To jeden z tych dni, kiedy człowiek wie, dlaczego tyle poświęca by po tych górach chodzić.
Wreszcie, to jeden z tych dni, kiedy pogoda jest niepewna i nie wiadomo czy w ogóle uda się zobaczyć to na co się czeka.
Grupa Aiguilles d’Arves należy do masywu o nazwie Grandes Rousses, będącego mikroregionem Alp Delfinackich, w których najbardziej znanym zakątkiem jest najwyższe pasmo Écrins, jako jedyne przekraczające 4000 m. Miejsce jest polskiemu turyście praktycznie nieznane. Południowy skrawek Alp Zachodnich w ogóle jest przez górołazów z naszego kraju niezwykle rzadko odwiedzany, co potwierdzają trudności w zdobyciu jakichkolwiek materiałów o tym regionie w języku polskim. Cały ruch w rejonie drenuje Mount Blanc, który z okolic Aiguilles d’Arves jest zresztą znakomicie widoczny. I to cieszy, bo dzięki temu zachował się tu dziki krajobraz, jakiego w Alpach coraz trudniej doświdczyć.
Postanowiliśmy zobaczyć to miejsce od strony północno-zachodniej. Po drugiej stronie stoi schronisko, skąd ruszają drogi wspinaczkowe, a samo otoczenie jest ciasne i dużo mniej atrakcyjne. Naszym punktem wypadowym, który ustaliliśmy z mapy jest maleńka miejscowość Entraigues. Dotrzeć tam można krętą drogą odbijającą z największego miasteczka w tym rejonie – Saint-Jean-de-Maurienne. Droga poskręcana licznymi serpentynami ma dość sporo rozjazdów, ale oznakowanie jest niezłe, więc jeśli już zlokalizuje się wyjazd z Saint-Jean-de-Maurienne, to dalej nie ma problemów. Droga jest super, jechaliśmy przy głośnej muzyce, która tylko pomagała w wykręcaniu kolejnych wiraży. Około 17 zajechaliśmy do Entraigues. Miejscowość wydała nam się jeszcze mniejsza niż na mapie, bo de facto składa się na nią kilkanaście domostw, a cała gmina liczy sobie niewiele ponad 200 osób. Ale za to wieś posiada bezpłatny, prawie pusty parking, spod którego rusza droga ku skalnym szpiczkom – jak je umownie nazwaliśmy, do czego zainspirowała nas oczywiście słynna „szpiczka” pod Jalovcem w Alpach Julijskich.
Przepakowaliśmy rzeczy, wypiliśmy piwko i już przed 18 byliśmy na szlaku. Pogoda była świetna – niebo bezchmurne, ciepło – zresztą zapowiadali taką aurę na kilka dni w przód i wszystko się zgadzało. Wędrowaliśmy wciąż pod górę (1300 m deniwelacji do podnóża szpiczek), wzdłuż potoku Torrent, aż do zachodu słońca, nie spotkawszy nikogo więcej. Gdy zaczęło się ściemniać rozpoczęliśmy poszukiwanie miejsca pod namiot, ale zlokalizowanie kilku metrów kwadratowych płaskiej powierzchni wcale nie było proste. W końcu znaleźliśmy – w miejscu zwanym le Pre Parroux, gdzie stoi pasterska budka i rozbiliśmy się na zakręcie drogi, dzięki czemu mieliśmy kilka metrów do strumienia i zero metrów do szlaku, jako że śpimy na nim. Podeszliśmy tego dnia prawie połowę dystansu.
Wówczas jeszcze nie wiedzieliśmy jak piękny dzień nas czeka nazajutrz.
Kiedy się zbudziliśmy, jak zwykle chwilę po 6, spotkała nas spora niespodzianka – wbrew słowom wszelkich pogodowych jasnowidzów na zewnątrz lał deszcz! A to pech – pomyśleliśmy. Tak się nastawiliśmy na panoramy w tym niezwykłym zakątku, a tu taka przykra sytuacja. Przygnębieni poszliśmy dalej spać i ukojeni regularnym dudnieniem wstaliśmy dopiero około 9. Po godzinie deszcz ustał, a mgła powoli przerzedzała się, tak, że wpół do jedenastej już z plecakami dreptaliśmy dalej do celu.
W okolicach jednej z wielu opuszczonych bud pasterskich pogubiliśmy szlak, który jak się okazało dopiero w drodze powrotnej, gwałtownie skręcał, ale nigdzie nie zostało to w terenie oznaczone. Ruszyliśmy na azymut pasterskimi drogami w miejsce gdzie raz po raz z mgły ukazywał się fragment skalnej turni, a później już nawet bez ścieżek, bezpośrednio po trawie. Krajobraz choć w szczytowych partiach zamglony był niezwykły – góry zupełnie pozbawione lasu to pasmo stromych połonin, nad którymi górują zagubione we mgle skalne iglice Aiguilles d’Arves. Najwyższa z trzech turni – Aiguille Meridionale wznosi się na wysokość 3514 m n.p.m. Trawiaste zbocza są gęsto pocięte wąskimi żlebami, a uroku całości dodaje żółknąca, pachnąca trawa.
Całe szczęście, że nie było to jeszcze nasze ostatnie spotkanie.
W ciągu dnia przejaśnienia były już znaczne, ale wciąż nie było widać trzech skalnych piramid. Nadal były przykryte gęstą pierzyną chmur, która cały dzień siedziała na nich jak przyklejona. Chmury się kotłowały, raz było ich mniej, raz więcej, ale zawsze zakrywały iglice. Czekaliśmy niecierpliwie cały dzień, aż cel naszej wyprawy się odsłoni. Spędziliśmy kilka godzin leżąc na trawie w słońcu gapiąc się w bezlitosne chmurzyska. Poniżej grani również kłębiły się obłoki, po których nasze cienie wędrowały otoczone tęczową glorią. Widma Brockenu doświadczałem już wielokrotnie, ale jedynie tutaj towarzyszyło nieprzerwanie przez kilka godzin. To naprawdę piękna chwila, ale niedosyt i gasnąca nadzieja doświadczenia upragnionego miejsca sprawiała jakiś ucisk. Około godziny 19, kiedy chmury jeszcze zgęstniały chyba już zwątpiliśmy, że w ogóle tego dnia ujrzymy góry, usiedliśmy zrezygnowani i już tylko czekaliśmy na rychłe nadejście nocy.
Ranna owca.
Na koniec oczywiście nie mogło zabraknąć Opus Magnum materiału z Aiguilles d’Arves:
Skomentuj – zostaw ślad po swojej obecności. Dziękuję!
6 Comments
Iza · 31 stycznia, 2014 o 8:32 am
Podoba się, więc nie dziwota, że stało się tak popularne 🙂 Ale wszystkie fotografie zwalają z nóg 🙂 Bardzo lubię klimaty w górach tuż po deszczu lub po burzy. Pozdrawiam serdecznie 🙂
Anonymous · 2 lutego, 2014 o 9:13 pm
Magiczne! Czuję się jakbym tam była, bardzo poruszający tekst. Pozdrawiam
~Konrad · 28 stycznia, 2015 o 8:25 pm
Bajkowa sceneria i jak widać wbrew otoczeniu tętniąca życiem. Szczególnie gdy ma się ku wieczorowi …:)
Fantastyczna sprawa!
~Justyna · 28 stycznia, 2015 o 10:23 pm
Wspaniale przedstawiłeś magię tamtego miejsca. Nie dziwi mnie wcale popularność owcy 😉 Za to przywodzi wspomnienia z Owczych Skał.
Świetny blog, pozdrawiam!
~Góromaniaczka · 29 stycznia, 2015 o 7:26 am
bardzo dziękuję za te przecudowne zdjęcia i wspaniały opis wędrówki. Takie rzeczy pozwalają odbić się od rzeczywistości i trochę „popodróżować” w czasoprzestrzeni… Jesteś fotograficznym czarodziejem ☺️
Irena · 17 marca, 2023 o 8:28 pm
Moj 5 roczny wnuk tez byl zachwycony. Powiedzial ze to plyty z grzbietu sterozaura (dinozaura).